Tak to już z ludzką naturą (a moją w szczególności) jest, że do działania, w tym przypadku do pisania, potrzebuje jakiegoś impulsu, silnej motywacji. Tymczasem co raz mniej mnie dziwi i zaskakuje, dlatego tak rzadko zabieram się do uaktualniania bloga. Są sytuacje, które mnie irytują, ale spuszczam na to zasłonę milczenia. Trochę się we mnie burzy, trochę pomarudzę pod nosem i mi przechodzi. Co to za sytuacje? Oczywiście przejawy niezrównoważonej myśli ludzkiej wyrażanej w różnych sytuacjach potocznie określane głupotą. W myśl mojej definicji "głupota to takie zachowanie, które jest nieadekwatne do sytuacji" . Może ona przyjmować różne formy. Np. pewni turyści zerwali pełniki a potem wyrzucili, gdy im się znudziło. Jest to wprawdzie przejaw tępego umysłu (bezmyślności), ale ta jest przecież siostrą głupoty.
Inny przykład z dnia wczorajszego, kiedy po raz Bóg wie który wędrowałem (jechałem fasiągiem) z grupą "męczenników" nad Morskie Oko. Otóż pewien pan zainspirowany wymienieniem przez fiakra nazwiska Kaczyńskiego rzekł: głupi ten kto głosuje za Komorowskim po czym poklepał swą żonę i kilkuletnią córkę, wiernych odbiorców jego mądrości. Również fiakier doczekał się słów aprobaty "Wy górale wiecie kto jest prawdziwym patriotą", choć woźnica o Kaczyńskim wspomniał zupełnie w niepolitycznym kontekście. Pan ów tak bardzo się podniecił swoimi słowami zapominając, że spośród trzynastu pozostałych pasażerów statystycznie połowę obraził.
Poparcie Kaczyńskiemu udzielił również jeden z moich grupowiczów drąc się na trzysta metrów po czyjej jest stronie. Zresztą ów turysta był tak pijany, że, podobnie jak 3/4 mojej grupy, do Morskiego Oka w końcu nie dotarł, spędzając czas przy "kawie i herbacie" na Włosienicy. Gdyby Jarek wiedział .....
Nad Morskim Okiem podjąłem się zupełnie niepolitycznego trudu wyjaśnienia co trzeźwiejszym uczestnikom wycieczki problemu przyzwyczajania zwierząt do ludzi tzw. synantropizacji. Po kilku minutach moich wynurzeń na temat niedźwiedzi i orzechówek doczekałem się riposty "Wy ekolodzy doprowadziliście do katastrofy powodzi, ponieważ przez tą waszą ochronę bobry zniszczyły wały". Czy w tej sytuacji warto dyskutować i tłumaczyć, że jeśli te bobry jakieś znaczenie miały, to w skali problemów i wszelakich zaniedbań samorządów nie mają one większego znaczenia. Oczywiście prasa znalazła winnych i tego naród się trzyma. Na szczęście z nieoczekiwaną odsieczą przyszedł mi inny uczestnik mojej wycieczki, ponieważ zarzucił powodzianom, że stali z założonymi rękami i siatkami na ryby, w oczekiwaniu aż ktoś inny zatroszczy się o umacnianie wałów. Te słowa przelały czarę goryczy, doprowadzając pana "od bobrów" do łez. Tymczasem drugi pan nie dawał za wygraną raz po raz podnosząc wagę swoich słów deklamował "to ja za was musiałem działać i przyglądać się waszej bezczynności". Sytuacja stawała się bardzo napięta i niechybnie skończyłaby się mordobiciem, gdyby nie fakt, że pan "działacz" był szefem pana od bobrów, co studziło agresję tego drugiego.
Z Morskiego Oka wracałem ze strzępami grupy, ponieważ mimo ustaleń mało kto czekał do godziny zbiórki i każdy polazł kiedy i gdzie chciał. Na Włosienicy wywiązała się kolejna pyskówka tym razem z winy fiakrów, którzy na moich pijaków nakrzyczeli, że stracili przez nich kasę. Nie będę opisywał o co chodziło, ale nie mieli racji. Tymczasem moja księgowa z grupy stanęła przed nie lada problemem. Mimo wielokrotnie podejmowanych prób ustalenia liczby uczestników wycieczki na wozach nie była w stanie policzyć do piętnastu, ku uciesze zgromadzonej gawiedzi. Język jej się zbyt plątał, umysł zasypiał a nogi odmawiały posłuszeństwa. Wesołe jest życie przewodnika!