Meksyk stał się celem naszego wyjazdu dość przypadkowo. Prawdę mówiąc o wyborze tego kierunku zdecydowała głównie cena biletu lotniczego – 2,5 tys. złotych, co wobec ponad 3 tys. do Peru i 4 tys. do Boliwii, było argumentem, któremu trudno się oprzeć. Wychodzę jednak z założenia, że wcześniej czy później i tak moja uwaga skupiłaby się na tym rejonie świata, w związku z czym z przyjemnością rozpoczęliśmy studiowanie map i przewodników kraju Majów i Azteków.
Pierwsze informacje o Meksyku, jakie zebraliśmy z różnych źródeł, m.in. na forach internetowych, wzbudziły w nas spory niepokój. Powstania, napady, kradzieże, porwania – o tym można było przeczytać wszędzie. Jak jest naprawdę, przyszło nam się przekonać w połowie lutego, gdy po kilkunastu godzinach lotu znaleźliśmy się w jednym z największych miast świata, w stolicy kraju, w Meksyku. Lotnisko, autobus i chciwe spojrzenia na meksykańską ulicę przez szyby taksówki w Toluce, aby możliwie szybko oswoić tutejszą rzeczywistość. Pierwsze wrażenie, które, jak wszyscy wiemy, ma kolosalne znaczenie, było pozytywne. Od razu uderzający wydał mi się fakt, że na ulicach miast, nawet w dzielnicach niezbyt zamożnych, jest czysto. Przez wiele lat podróżowania przekonałem się się, że istnieje korelacja między dobrobytem a czystością – im biedniej tym brudniej. Chyba nigdzie nie widać lepiej tej prawidłowości niż w Indiach. I może właśnie to skojarzenie sprawiło, że od tej pory stale porównywałem owe dwa kraje. W takim postępowaniu jest nawet pewna logik:. zarówno Meksyk, jak i Indie leżą w identycznej strefie klimatycznej i mają podobny klimat.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało nam się tuż przed wyjazdem nawiązać kontakt z Mariuszem – Polakiem, który od 18 lat mieszka w Meksyku (Toluca), gdzie na tamtejszym uniwersytecie wykłada ewolucjonizm. Dzięki tej znajomości mogliśmy przez dwa dni przyzwyczajać się do tutejszych krajobrazów. A te, już na początku naszej wycieczki, wydały się zadziwiająco swojskie. W sąsiedztwie ośrodka uniwersyteckiego znajdują się dwa kompleksy stawów rybnych, gdzie żyje wiele gatunków ptaków wodno błotnych. Stawy otoczone są starymi wierzbami i wieńcem trzcin. Wszystko to przypomina do złudzenia gospodarstwa rybackie wokół Milicza, Sosnowicy, bądź Zatora. Nawet ptaki, zwłaszcza liczne o tej porze płaskonosy, utwierdzały w tym porównaniu.
Kolejne dni, podczas których przemieściliśmy się na Jukatan, pozwoliły nam cieszyć się już jednak prawdziwą egzotyką. Po opuszczeniu stolicy, luksusowy autobus firmy ADO wspinał się po zboczach malowniczych wulkanów otaczających miasto. Góry porośnięte są fantastycznymi lasami sosnowymi, w których, co godne podkreślenia, nie prowadzi się tak charakterystycznej dla krajów tropikalnych gospodarki rabunkowej.
Największym zaskoczeniem i wspaniałą niespodzianką był dla nas widok z autobusu, jaki ukazał się naszym oczom następnego dnia rano. Miejsce lasów sosnowych zajęły rozległe sawanny palmowe oraz zarośla namorzynowe. Autobus przez kilkaset kilometrów jechał wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, od której oddzieleni byliśmy niekiedy jedynie cienkim pasem plaży. Nad wodą krążyły fregaty i pelikany, a na kamiennych wzmocnieniach linii brzegowej wygrzewały się potężne jaszczurki – liguany. Po południu dotarliśmy do Meridy, największego miasta regionu. Jak się później przekonaliśmy, Merida ma charakterystyczną architekturę kolonialną, podobnie jak wiele miast w Meksyku. Kamieniczki przylegają do wąskich uliczek rozplanowanych na prostokątnej siatce. Zabytki nigdy nie są głównym celem moich wypraw, niemniej najbardziej charakterystyczne budowle w miejscu, do którego przyjeżdżam staram się odwiedzić. W Meridzie była to ogromna Katedra Św. Ildefonsa - surowym, lecz elegancka.
Na Jukatanie najważniejszym celem wyprawy był dla nas park narodowy położony nad zatoką w okolicy miejscowości Celestun. Główną jego atrakcją są ptaki, a zwłaszcza jedna z dwóch i największa w Meksyku kolonia flamingów. Ptaki te, podobnie jak wiele innych egzotycznych gatunków, udało nam się obserwować w pięknej scenerii lasów namorzynowych. Jako ciekawostkę dorzucę tutaj jeszcze informację, że w jednym z przepustów pod drogą na obrzeżach miasta zobaczyliśmy... krokodyla! Najbardziej ucieszyła mnie jednak możliwość odbycia wycieczki po lasach namorzynowych. Widziałem już takie formacje roślinne wiele razy, m.in. w Indiach i nad Zatoką Perską, nigdzie jednak nie porastały tak dużych przestrzeni. Poza tym tubylcy wpadli na świetny pomysł, aby udostępnić turystom te bagniste zarośla, budując system kładek i wierzę widokową.
Południowa część kraju, w tym zwłaszcza Jukatan, jest miejscem, gdzie przed setkami lat zaczęło osiedlać się indiańskie plemię Majów. Po czasach tych pozostało wiele pamiątek, wśród nich tak monumentalne, jak świątynia boga Kukulcana w Chichen Itza. Jeśli napiszę, że budowle te zrobiły na mnie wrażenie, wręcz wprowadziły w osłupienie, pewnie nie będę zbyt oryginalny. Zaskoczenie było tym większe, że nie spodziewałem się, iż jest ich aż tak dużo. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to na lekcjach historii wiele mówiło się o budowlach Rzymu, Grecji lub Egiptu, a prawie nic o kulturze Indian. Przyznam się, że moje wyobrażenie o tym, jak żyją ci ludzie w dużo większym stopniu kształtowały westerny. Tymczasem okazuje się, że w czasach, kiedy polscy kniaziowie stawiali drewniane fortece, a w miejscu, gdzie obecnie stoi Wawel biegały zające, „dzicy” Indianie budowali wspaniałe areny sportowe, miasta, które zamieszkiwały dziesiątki tysięcy ludzi. Dość szczególnym miejscem jest Cobe, położone nieopodal Valladolid. Niezwykłość tego - największego miasta Majów - (mieszkało w nim prawdopodobnie 60 tys. ludzi) polega na tym, że wiele ruin nadal nie zostało odsłoniętych spod warstwy runa leśnego. Wszystko widać zatem w "oryginale". Przyglądając się pracom renowacyjnym, trudno oprzeć się pytaniu: -skąd konserwatorzy wiedzą, jak wyglądał dany obiekt? Z tego, co pozostało, raczej nie da się wyciągnąć wniosków, gdzie były schody, a gdzie kolumny. Podobno, jak mówi plotka, przy "modernizacji" np. Teotihuacan pobudowano zupełnie nowe, najwyżej podobne do oryginalnych, budynki.
Po kilku dniach wędrówki po Jukatanie dotarliśmy nad Morze Karaibskie. Niezliczona ilość palm kokosowych, wśród których stoją niewielkie domki z bambusa i trzciny przeznaczone dla turystów, to chyba najbardziej charakterystyczny obrazek wybrzeża. Tak jest w okolicy miejscowości Tulum (tu też są ruiny) oraz w położonym nieco bardziej na południe Rezerwacie Sian-Kan. Tereny te są odwiedzane przede wszystkim przez amatorów nurkowania w rafach koralowych, których jest tu bez liku. Moją uwagę w znacznie większym stopniu pochłaniały rozległe lasy i bagniste sawanny, które gdzie indziej na świecie zostały już zniszczone.
Opuściliśmy Meksyk i udaliśmy się do Belize, które od początku traktowaliśmy jako miejsce tranzytowe, choć braliśmy pod uwagę możliwość odwiedzenia jednego parku narodowego. Planu naszego nie zrealizowaliśmy, ponieważ kraj ten nie wydawał nam się zbyt bezpieczny, a przede wszystkim znacznie droższy niż Meksyk, o Polsce nie wspominając.
Belize, które do 1981 roku nosiło nazwę Honduras Brytyjski, jest - w stosunku do Meksyku -dużo biedniejsze. Drogi są fatalne, domy w większości drewniane, rozlatujące się. Stolica, Belmopan, jest wręcz zabawna. Mieszka w niej około 7 tys. ludzi. Dworzec autobusowy gorszy od tego w Zakopanem. Siedzibą parlamentu, w którym zasiada 41 posłów, jest maleńki betonowy bunkro pałac. Także ministerstwa mieszczą się w większości w drewnianych barakach. Ot - taka sobie wioska.
Pewnym zaskoczeniem może wydać się mieszanka etniczna mieszkańców tego maleńkiego kraju. Dominują Murzyni, choć nie brakuje Chińczyków oraz białych, głównie pochodzenia amerykańskiego, należących do różnych sekt. Wszyscy mówią niby-angielskim, z hiszpańskimi wstawkami. W autobusach rozbrzmiewa afrykańska muzyka. Jednym słowem - niesamowita mieszanka kultur.
Spośród odwiedzanych krajów największą naszą ciekawość od początku wzbudzała Gwatemala. Gdy przyglądamy się mapie, od razu uwagę zwraca fakt, że w tym niewielkim kraju jest ogromna różnorodność krajobrazów i środowisk. Są góry, które wypiętrzyły się podczas orogenezy alpejskiej, są dymiące wulkany i takie, które czasy świetności mają już dawno za sobą. Są plaże karaibskie i pacyficzne, a także wilgotne lasy równikowe. Niestety, nie wszystko da się wypatrzyć na mapie. Nie widać na przykład wyciętych w pień lasów, po których zostały jedynie zielone wzgórza, z samotnie stojącymi drzewami. Nawet w Parku Narodowym Tikal można dostrzec ślady ludzkiej „gospodarności”. W takich chwilach żałuję, że jestem leśnikiem. Podczas gdy inni cieszą się naturalnością (dziewiczością) lasu, ja, po jego strukturze, widzę ponad wszelką wątpliwość, że las ten naturalny to może był, ale 100 lat temu.
Pomimo tych niedoskonałości o parku w Tikalu, można powiedzieć więcej dobrego niż złego. Oczywiście turyści „pielgrzymują” tutaj przede wszystkim, by ujrzeć wspaniałe budowle Majów, w scenerii lasów deszczowych. I chyba nie ma osób, które wyjeżdżałyby stąd rozczarowane. Tak też było w naszym przypadku. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie poświęcili czasu na „czesanie” zarośli, krzaków i koron drzew w poszukiwaniu małp, tukanów, krokodyli, olbrzymich pająków i innych dziwów natury. W swoich zainteresowaniach nie byliśmy jednak chyba odosobnieni. Na straganach w Tikalu, choć nastawionych na amerykańska lub niemiecka kieszeń, dominuje literatura... przyrodnicza! W żadnej polskiej księgarni nie widziałem tylu pozycji o ptakach, gadach i roślinach. Jest ich więcej niż o budowlach Majów. Okazuje się bowiem, że ludzie przyjeżdżają tutaj nie tylko dla ruin. Mało tego, wokół każdego ptaka napotkanego przy drodze natychmiast gromadzi się międzynarodowa gawiedź i robi setki zdjęć. Nawet przemarsz mrówek przez drogę wzbudzał szczere zainteresowanie zwiedzających.
Niewiele było górskich celów na trasie naszej wędrówki. Mieliśmy ambicję, aby wejść między innymi na Atittlan, czynny wulkan położony nad jeziorem o tej samej nazwie. W jego sąsiedztwie znajduje się jeszcze kilka „dymiących stożków”, co nadaje krajobrazowi oryginalności. Przygoda z Atittlanem zakończyła się jednak równie szybko, jak się zaczęła. Byliśmy wprawdzie ostrzegani przed możliwością napadu, ale potraktowaliśmy to jako miejscowy folklor, który ma przysporzyć górze wrażenia niedostępności. Niestety, tym razem, przyszło nam się przekonać o prawdziwości tych słów na własnej skórze. „Janosików” spotkaliśmy po kilku godzinach marszu. Ich uwaga skupiła się na naszych plecakach. Wyposażeni w maczety, wyglądali dość groźnie, ale my, nie tracąc zimnej krwi, ani dobytku wyszliśmy z tej opresji cało.
Po 10 dniach opuściliśmy Gwatemalę (bez żalu), mając przed sobą jeszcze dwa ważne cele w Meksyku. Jednym z nich był Park Narodowy Lagunas de Chacahua nad Pacyfikiem oraz wulkan Nevado de Toluca (4583 m.). Oba obiekty są godne polecenia choćby z tego powodu, co dla mnie przyrodnika jest wartością nadrzędną, że posiadają naprawdę dobrze zachowany stan środowiska. W pierwszym zobaczymy namorzyny, suche lasy z ogromnymi kaktusami oraz bezkresne plaże oceaniczne. W tej – bez przesady – rajskiej scenerii- na turystów czekają skromne drewniane chatki. Ludzi na plażach niewielu. Trudno się temu dziwić, gdyż aby się tutaj dostać, trzeba pokonać busem lub samochodem dostawczym około 10 km z Rio Grande, następnie łodzią motorową kilka kilometrów przez zatokę, wreszcie dżipem kolejne 6 km. Zupełnie odmienną scenerię zastaniemy oczywiście wokół wulkanu. Na jego zboczach rozpościerają się lasy sosnowe. Ich gęste, ciemnozielone korony pięknie kontrastują z żółtymi o tej porze roku trawami porastającymi dno lasu. Wnętrze wulkanu wypełniają dwa jeziorka, których wody mienią się barwą skał otaczających krater.
Ostatni dzień spędziliśmy na oglądaniu zabytków miasta Meksyk, w tym słynnego Muzeum Antropologicznego. Moje wspomnienia z tego kraju w znacznie większym jednak stopniu kształtować będą fantastyczne krajobrazy i tropikalna roślinność. Według przewodników Meksyk należy do dziesięciu krajów o największej bioróżnorodności na świecie. Oczywiście przeczytać można rożne rzeczy, a potem zwykle okazuje sie, że w opisywanym rejonie środowisko jest tak zdewastowane, że trudno dopatrzeć się tam jakiejkolwiek egzotyki, co do Meksyku mogę jednak zapewnić każdego przyrodnika, że wróci z tego kraju naprawdę zadowolony